Zloty i spotkania
Amator
Romania Trophy 2011
czyli Starym Fordem przez Rumunię ...





Dobry plan ...

Pewnego dnia odezwał się do mnie znajomy – Jacek z Lublina - i zapytał o plany na wakacje. Stał się wtedy świeżym posiadaczem sporej terenówki 4x4 i planował odwiedzić Transylwanię, a w szczególności przejechać sławną drogę 67c, czyli Transalpinę. Pomysł świetny, ale ze względu na braki w tego typu sprzęcie samochodowym, raczej powoli odkładałem go na półkę. To znaczy prawie ... bo podzieliłem się nim z Pająkiem. Oczywiście od razu pojawiła się myśl, żeby wyruszyć starym fordem ... najpierw jednym, a potem kilkoma. A zatem ... wyprawa?

Nie będę tu ukrywał, że na początku miałem trochę nadziei, że jednak przejdzie Pająkowi i uda mi się jakoś wywinąć z tej akcji. Przejechanie bowiem paru tysięcy kilometrów, w tym Karpat i dwóch najwyższych tras: Transfogaraskiej i Transalpiny ...  40 letnim Tauniniakiem - wydawało mi się szalone. Ale kolega był niepoprawnym optymistą i już nie dało się nic odkręcić ;)

Więc plan - chcąc nie chcąc - nabierał realnych kształtów. Pająk szybko nakreślił wstępną trasę. Potem zaczęło się zbieranie przewodników i map, szperanie w internecie, poszukiwania dróg, ew. noclegów. Tu już Kasia flonderowa i moja Gosia okazały się niezastąpione. Przeliczały nawet kilometry dziennych odcinków. Zapoznani później w Villa Franka i nieco zagubieni w Rumunii Hiszpanie, byli zaskoczeni ilością zdobytych przez nas informacji.

Kto pojedzie ...

Oczywiście chętnych na wyprawę było wielu. Najwięcej tych którzy pojechaliby, gdyby nie trzeba było jechać starym Fordem ;) czego oczywiście nie braliśmy w ogóle pod uwagę. Ostatecznie pozostały cztery ekipy:

Flondery – Kasia i Artur - Ford Capri MKIII 1982
Michały – Marta i Michał - Ford Capri MKI 1971
Pająki – Marta i Darek – Ford Capri MKIII 1979
i my czyli Amatory – Gosia i Radek – Ford Taunus TCI 1972



Samochody ...

Aby wyprawę można było nazywać „wyprawą”, postanowiliśmy wprowadzić twarde kryteria uczestnictwa. W akcji mogą wziąć udział wyłącznie Stare Fordy. Żadnej taryfy ulgowej, ani dla siebie, ani dla innych. Nie chcemy potem w trasie wyglądać jak konwój turystów z .... Rumunii? ;) To - jak się okazało – była bariera nie do pokonania dla ogromnej większości chętnych.



Przygotowania ...

To chyba jeden z trudniejszych momentów całej akcji. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że nasze Romania Trophy zaczęło się dużo wcześniej, przed wyjazdem ... w garażach.
Pająk postanowił na wyprawę przygotować samochód zupełnie wyjątkowy – tzw. przeprawówkę. Ford Capri do zadań specjalnych, podwyższony, z wbudowaną klatką bezpieczeństwa z charakterystycznymi kołami zapasowymi mocowanymi do klapy bagażnika. Ja chciałem także trochę „podrasować” Dziobaka. Mechanicznie został doprowadzony do ideału. Dostał duże koła, nowe opony, halogeny i parę dodatków. Flondera czakała tylko ewntualna regeneracja gaźnika i parę chwil przy stabilizatorze. Michał i jego Capri V4  byli od początku zawarci i gotowi do wyjazdu ;)

Koniec końców na 4 dni przed startem sytuacja była taka ... Uporaliśmy się z gaźnikiem we Flonderowym Capri. Pająk w pocie czoła realizował swój ambitny plan dokończenia auta ... a ja w tym momencie  .... zniszczyłem zupełnie silnik w Taunusie :( I w tym miejscu muszę bardzo mocno podziękować obu kolegom, bo gdyby nie ich nieoceniona pomoc, mógłbym zapomnieć o wyjeździe. Pająk lawetą zgarnął Tauniaka na swoje podwórko. I przez kolejne noce (w ciągu dnia byliśmy w pracy) trwała akcja w której ja z Flonderem pod okiem Pająka wyciągaliśmy stary silnik i składaliśmy dla mnie nowy. Flonder pożyczył mi na tę okazję swój wyremontowany blok silnika. Nie można też nie wspomnieć o Marcie Pająkowej, która w tych niezwykle trudnych chwilach wspierała nas i kibicowała ;)



Tak więc do ostatniej chwili nie było wiadomo, co będzie. Czy „Poligon” Pająka będzie skończony, czy mój silnik zagada? Ale słowo się rzekło ... jedziemy wyłącznie starymi Fordami - albo wcale.
Teraz już inaczej się o tym pisze, ale wtedy pamiętam tylko stres, ogromne zmęczenie, nieprzespane noce i nadzieję ... że się uda!


Start ...

I udało się! Pająk w dniu wyjazdu miał jeszcze mały problem z chłodnicą i musiał się na chwilę wrócić do warsztatu. Ja wykorzystałem małe opóźnienie na trochę snu, a Michał z Flonderem ruszyli już w trasę w kierunku Sandomierza. Niedługo potem na południe pogoniły i nasze załogi.



W rezultacie spotkaliśmy się już na końcu pierwszego etapu podróży jakim był Polańczyk nad Soliną. Przyjemne pole namiotowe, a wieczorem - dla chętnych  - kąpiel w zalewie. Rano pierwszy przegląd aut, drobne korekty, zwijanie obozu ... i wyruszyliśmy na Węgry.


Po drodze minęliśmy Słowację. Chciałem napisać, że bez problemów, ale nie do końca. Gdzieś po drodze Flonder uszkodził miskę olejową. Ciekła - na szczęście nie na tyle, aby nie można było kontynuować podróży.



Wieczorem znaleźliśmy fajny kemping nad jeziorkiem niedaleko granicy z Rumunią. Michał podjął próbę porozumienia się z obsługą, która mówiła wyłącznie ... po swojemu. Gdy dołączyliśmy z resztą, było już tylko gorzej. Półtorej godziny rejestracji i w ogólnej radości nie wiedzieliśmy już kto zapłacił za co i ile. Wesoła Pani w okienku była równie zdezorientowana :) Piękna pogoda sprzyjała kąpielom ... i naprawom miski olejowej. Następnego dnia po obowiązkowym pływaniu w jeziorze wystartowaliśmy w dalszą drogę.



Po za polami pełnymi słoneczników, Węgry chyba szczególnie nas nie urzekły. Po drodze, w jednej z wiosek mała przygoda – Pająkom odpadł zderzak. Chwila śmiechu, skórzany pasek i już jechaliśmy dalej.



Rumunia przywitała nas słońcem, korkami, remontami dróg ... Kilka kilometrów od granicy – głodni wrażeń kulinarnych - wypatrzyliśmy przydrożną knajpkę. Atmosferą przypominała nieco meksykański bar, - nocleg przemytników przy południowej granicy ze Stanami. Ogorzałe od słońca twarze, wnętrze przesiąknięte zapachem papierosów, kilka rozpadających się Dacii, ze dwa pic-upy, jakiś Tir. Jedzenie niestety nie dopełniało klimatu. Było – jak się potem okazało – typowo rumuńskie. A zatem prawie bez użycia przypraw, mdłe i bez smaku. Próba ratowania pieprzem i solą nie dawała rezultatów.



Dalsza droga przebiegała bezproblemowo. Szybko zrozumieliśmy filozofię jazdy rumuńskich kierowców, bo jest bardzo zbliżona do tej znanej nam z polskich tras. Rumun zawsze będzie chciał Cię wyprzedzić. I to nie jest kwestia mocy silnika, ale sprawa honoru. Obcokrajowiec na drodze traktowany jest z uwagą i tym bardziej stanowi chętniej „zdobywane trofeum”. Przepisów powinni przestrzegać cudzoziemcy i mniej zamożni kierowcy, których nie stać na mandaty ;)

Pod niewielkim miasteczkiem znaleźliśmy niedrogi kemping. Niezwykle sympatyczna właścicielka w rozmowie opowiadała nam o urokach Transylwanii. Siorpnęliśmy po łyku Palinki i poszliśmy spać.
Następnego dnia w planach Hunedoara. Przepiękny średniowieczny zamek na wzgórzu otaczały resztki podupadłych kombinatów i fabryk z czasów socjalizmu. W murach zamku znaleźliśmy w końcu przyjemną chwilę wytchnienia od letnich upałów. Następnie udaliśmy się do miasteczka na test „prawdziwej restauracji”. Klimat gierkowski, obsługa podobna, a potrawy ... no cóż ... rumuńskie. Czyli identycznie jak poprzednio – mdłe i bez smaku.

   
      
 
W poszukiwaniu noclegu przedzieraliśmy się wąskimi górskimi drogami, gdy naszym oczom nagle ukazało się piękne turkusowe jezioro.



Już nie było wątpliwości, gdzie tym razem się zatrzymamy na spanie. Sprawdziliśmy kilka miejsc, aż w końcu Michał znalazł lokalne pole namiotowe nad samą wodą. Sami z Martą udali się na poszukiwania kolejnego miejsca – kempingu prowadzonego przez miłą parę Holendrów. A u nas? Woda w jeziorku, piękne słońce, piwko z beczki po 2,5 zł ... czego chcieć więcej? Ludzie bardzo mili. Zagadnął do nas Rumun – były student z Poznania. Wieczorem zaprosili nas do ogniska Mircia z kolegą, z którymi przegadaliśmy pół nocy.

   
 

Kolejny dzień przyniósł nowy plan. My z Flonderami postanowiliśmy zostać chwilę nad jeziorkiem, a potem ruszyć do starego Sibiu na spotkanie z Michałami. Pająki z samego rana pojechali zdobywać Transalpinę. Dzień sprzyjał lenistwu. Skwar spowalniał zwijanie obozu. W końcu się udało – opuściliśmy jezioro Cincis i po paru godzinach pokonywania krętych dróg czekał nas, Flonderów i Michałów przyjemy spacer po Sibiu. Niezbyt długi, bo nad regionem rozszalała się niesamowita burza. Telefonicznie zgadaliśmy się z Pająkami, że spotkamy się przy wjeździe na trasę Transfogaraską.



I tak się stało. O zachodzie słońca spotkaliśmy się w Cartisoarze, gdzie w sympatycznych małych domkach Pająk z Teklą znaleźli noclegi. Po burzy, przy rumuńskim winku dzieliliśmy się wrażeniami. Atmosfera była niesamowita.

     

Kolejnego dnia, już razem postanowiliśmy przejechać piękną trasę Transfogaraską. Wrażenia trudne do opisania, więc zamiast czytać, lepiej popatrzeć na zdjęcia. W trakcie dopadły nas chmury, co może utrudniło obserwację, natomiast z pewnością dodało aury niesamowitości.

     
     
   
 
Po zjeździe z góry zatrzymaliśmy się przy tamie nad jeziorem Vidraru. 160 m wysokości naprawdę przytłaczało wielkością.


Korzystając z poprawy pogody ruszyliśmy na zamek Pojenari – prawdziwą siedzibę Wlada Drakuli. Przed wejściem tradycyjny już obiadek rumuński bez smaku i potem 1400 schodów na górę. Sama budowla - właściwie jej resztki - nie zrobiły na nas wrażenia, ale widoki wokoło roztaczały się niezwykle piękne.
  

Po naradzie udaliśmy się w stronę wjazdu na Transalpinę. Tego nie było w planach, ale powieści Pająków o przebytej trasie były tak zachwycające, że mimo sporych obaw, nie mogliśmy nie spróbować.   Po drodze dziesiątki wsi i malutkich osad powodowało, że podróż wydłużała nam się niemiłosiernie. Nikt nie miał pomysłu na nocleg. Trochę liczyliśmy, że coś tam się znajdzie po drodze. Gdy już jednak zrobiło się ciemno, Michał zdecydował zajrzeć na komisariat Policji w celu zasięgnięcia języka. Profilaktycznie z resztą ekipy zatrzymaliśmy się z dala. Jakież było nasz zdziwienie, gdy usłyszeliśmy przez CB, że leci radiowóz na kogutach, za nim Michał z Martą w białym Capri , a my mamy szybko podłączyć się do konwoju bo uczynny policjant prowadzi nas na nocleg. Tak też zrobiliśmy. Nie skorzystaliśmy co prawda z oferty hotelu, ale pobliskiego kempingu.



Transalpina przywitała nas przepiękną pogodą. Wspinaliśmy się krętą drogą, która z kilometra na kilometr stawała się coraz bardziej stroma. Ale o dziwo nasze autka pokonywały ją bez jakichkolwiek protestów.


Wkrótce przekroczyliśmy już poziom 2000 m n.p.m, a widoki zapierały dech w piersiach.

 

Do czasu ... w którym to pojawiły się olbrzymie chmury przysłaniające wszystko. Powtórzyła się sytuacja z Transfogaraskiej – wprawdzie klimat nieziemski, ale niewiele widać.

Przy zjeździe zatrzymaliśmy się na mały posiłek. I tym razem zostaliśmy zagadnięci parę starszych Rumuńskich turystów. Niezwykle sympatyczni ludzie zaprosili nas do ogniska. I wtedy poznaliśmy pojęcie, które określa niesamowite poczucie wolności, którego doświadczyliśmy w ich kraju: Romania Libertate! – krzyczeli oboje, wzruszając ramionami.

Zjechaliśmy w okolicy pięknego i dość odludnego jeziora Vidrar.

 
Po południu dotarliśmy do Sibiu. Tam rozdzieliliśmy się. Pająki postanowiły ponownie pojechać na Transalpinę i noc spędzić nad jeziorem Balea. My z Flonderami i Michałami pognaliśmy w stronę Shigishoary, gdzie na wzgórzu ponad miasteczkiem czekało na nas pole namiotowe przy Villa Franka. Tam spędziliśmy wesoły wieczór przy rumuńskim winku, a przed nami roztaczała się panorama starego miasteczka.



Kolejny dzień zaczęliśmy od jego zwiedzania. Przepiękne wąskie uliczki, kolorowe kamienice urzekły nas swoim urokiem. Odwiedziliśmy oczywiście dom, w którym urodził się Dracula. Nie odmówiliśmy sobie przy okazji kilku dzbanków pysznej rumuńskiej limonady. Rozstaliśmy się z Michałem i Martą, którzy musieli już niestety wracać do domu.


Kolejnym etapem podróży był Wąwóz Turda. Marta i Pająk dotarli tam wcześniej i już zdążyli pozwiedzać. My z Flonderami – kierowani wskazaniami mieszkańców – popadaliśmy w coraz odleglejsze zakamarki. Brnęliśmy przez błotniste i kamieniste szlaki wciąż pod górę. Tubylcy zgodnie pokazywali nam ten właściwy kierunek. W pewnej chwili Taunus i Capri zatrzymały się na podwoziach. Dalsza droga pod górę okazała się niemożliwa. Po zjechaniu z gór, podjęliśmy kolejną próbę poszukiwania wąwozu. Z pomocą przybyli Pająki wyjeżdżając nam na spotkanie.



Na szczęści tego wieczoru załapaliśmy się jeszcze na zimne piwko i smaczne kiełbaski Mici w miejscowym barze.

 
 
Następnego dnia Pająki pojechali zobaczyć pobliską kopalnię. Kasia i Flonder oraz Gosia i ja postanowiliśmy przejść wąwóz. Wielkie pionowe urwiska skalne, a w dole płynący strumień robiły na nas wrażenie.

Nie chcąc jednak wracać tą samą drogą, zapragnęliśmy wspiąć się na szczyt Turdy i przejść granią. Nie było łatwo, ale widoki z góry co chwila wynagradzały nam zmęczenie.

 
To był niestety nasz ostatni dzień w Rumunii. Dalej ruszyliśmy w stronę Węgier w kierunku na  Hajduszoboszlo. Po drodze dołączyli do nas Pająki i dalej razem pędziliśmy w stronę ciepłych wód.

 
 
Hajduszoboszlo, to przede wszystkim kompleksy basenów, które przyciągają masy turystów m.in. z Polski. Na polach namiotowych niemiło zaskoczył nas hałas i tłok. Następnego dnia niezbyt dobre wrażenia dopełniła jeszcze zimna woda w basenach „termalnych” ;) Wyjeżdżaliśmy stamtąd bez żalu.
W drodze powrotnej dopadła nas burza ... a deszcz towarzyszył już nam podczas całej trasy przez Węgry i Słowację aż do samej Polski.
 
W Zakopanem Marta i Pająk zamierzali spędzić resztę urlopu. Zatrzymaliśmy się z Flonderami na nocleg (koszt 1 nocy = koszt wszystkich noclegów w Rumunii ;) czyli "witamy w domu", skoczyliśmy na kolację do Watry, gdzie powrócił nam smak prawdziwej kuchni i aromat przypraw i zapachów. Następnego dnia na spacerze do doliny Strążyskiej pożegnaliśmy się z Martą i Pająkiem.
Ostatni fragment trasy do domu odbyliśmy bez niespodzianek. No może po za jedną – obyło się bez korków. Na wieczór dotarliśmy do domów.
 
Podsumowanie ...
 
Wyprawa Starym Fordem to nie jest zwyczajna wycieczka turystyczna. Nie ma nic wspólnego z wyjazdem zwykłym współczesnym samochodem. Można pojechać w to samo miejsce, nawet zobaczyć to samo ... ale nie da się tego samego przeżyć. Nasze Fordy stały się naszymi domami, jadalniami, sypialniami ... Słowo „wyprawa” nabrało swojego prawdziwego znaczenia. Wrażeń jakich doznawaliśmy pokonując kolejne setki kilometrów w naszych wehikułach czasu, nie da się porównać z niczym innym. Takiego poczucia prawdziwej wolności życzę każdemu kierowcy starego auta! Romania libertate!

Zdjęcia Pająków:
http://picasaweb.google.com/martapajak1979/Rumunia?authkey=Gv1sRgCMmQpJfX07OF-wE

Zdjęcia Amatorów:
http://picasaweb.google.com/105684465623757563249/RomaniaTrophy2011