I tak się stało. O zachodzie słońca spotkaliśmy się w Cartisoarze, gdzie w sympatycznych małych domkach Pająk z Teklą znaleźli noclegi. Po burzy, przy rumuńskim winku dzieliliśmy się wrażeniami. Atmosfera była niesamowita.
Kolejnego dnia, już razem postanowiliśmy przejechać piękną trasę Transfogaraską. Wrażenia trudne do opisania, więc zamiast czytać, lepiej popatrzeć na zdjęcia. W trakcie dopadły nas chmury, co może utrudniło obserwację, natomiast z pewnością dodało aury niesamowitości.
Po zjeździe z góry zatrzymaliśmy się przy tamie nad jeziorem Vidraru. 160 m wysokości naprawdę przytłaczało wielkością.
Korzystając z poprawy pogody ruszyliśmy na zamek Pojenari – prawdziwą siedzibę Wlada Drakuli. Przed wejściem tradycyjny już obiadek rumuński bez smaku i potem 1400 schodów na górę. Sama budowla - właściwie jej resztki - nie zrobiły na nas wrażenia, ale widoki wokoło roztaczały się niezwykle piękne.
Po naradzie udaliśmy się w stronę wjazdu na Transalpinę. Tego nie było w planach, ale powieści Pająków o przebytej trasie były tak zachwycające, że mimo sporych obaw, nie mogliśmy nie spróbować. Po drodze dziesiątki wsi i malutkich osad powodowało, że podróż wydłużała nam się niemiłosiernie. Nikt nie miał pomysłu na nocleg. Trochę liczyliśmy, że coś tam się znajdzie po drodze. Gdy już jednak zrobiło się ciemno, Michał zdecydował zajrzeć na komisariat Policji w celu zasięgnięcia języka. Profilaktycznie z resztą ekipy zatrzymaliśmy się z dala. Jakież było nasz zdziwienie, gdy usłyszeliśmy przez CB, że leci radiowóz na kogutach, za nim Michał z Martą w białym Capri , a my mamy szybko podłączyć się do konwoju bo uczynny policjant prowadzi nas na nocleg. Tak też zrobiliśmy. Nie skorzystaliśmy co prawda z oferty hotelu, ale pobliskiego kempingu.
Transalpina przywitała nas przepiękną pogodą. Wspinaliśmy się krętą drogą, która z kilometra na kilometr stawała się coraz bardziej stroma. Ale o dziwo nasze autka pokonywały ją bez jakichkolwiek protestów.
Wkrótce przekroczyliśmy już poziom 2000 m n.p.m, a widoki zapierały dech w piersiach.
Do czasu ... w którym to pojawiły się olbrzymie chmury przysłaniające wszystko. Powtórzyła się sytuacja z Transfogaraskiej – wprawdzie klimat nieziemski, ale niewiele widać.
Przy zjeździe zatrzymaliśmy się na mały posiłek. I tym razem zostaliśmy zagadnięci parę starszych Rumuńskich turystów. Niezwykle sympatyczni ludzie zaprosili nas do ogniska. I wtedy poznaliśmy pojęcie, które określa niesamowite poczucie wolności, którego doświadczyliśmy w ich kraju: Romania Libertate! – krzyczeli oboje, wzruszając ramionami.
Zjechaliśmy w okolicy pięknego i dość odludnego jeziora Vidrar.
Po południu dotarliśmy do Sibiu. Tam rozdzieliliśmy się. Pająki postanowiły ponownie pojechać na Transalpinę i noc spędzić nad jeziorem Balea. My z Flonderami i Michałami pognaliśmy w stronę Shigishoary, gdzie na wzgórzu ponad miasteczkiem czekało na nas pole namiotowe przy Villa Franka. Tam spędziliśmy wesoły wieczór przy rumuńskim winku, a przed nami roztaczała się panorama starego miasteczka.
Kolejny dzień zaczęliśmy od jego zwiedzania. Przepiękne wąskie uliczki, kolorowe kamienice urzekły nas swoim urokiem. Odwiedziliśmy oczywiście dom, w którym urodził się Dracula. Nie odmówiliśmy sobie przy okazji kilku dzbanków pysznej rumuńskiej limonady. Rozstaliśmy się z Michałem i Martą, którzy musieli już niestety wracać do domu.
Kolejnym etapem podróży był Wąwóz Turda. Marta i Pająk dotarli tam wcześniej i już zdążyli pozwiedzać. My z Flonderami – kierowani wskazaniami mieszkańców – popadaliśmy w coraz odleglejsze zakamarki. Brnęliśmy przez błotniste i kamieniste szlaki wciąż pod górę. Tubylcy zgodnie pokazywali nam ten właściwy kierunek. W pewnej chwili Taunus i Capri zatrzymały się na podwoziach. Dalsza droga pod górę okazała się niemożliwa. Po zjechaniu z gór, podjęliśmy kolejną próbę poszukiwania wąwozu. Z pomocą przybyli Pająki wyjeżdżając nam na spotkanie.
Na szczęści tego wieczoru załapaliśmy się jeszcze na zimne piwko i smaczne kiełbaski Mici w miejscowym barze.
Następnego dnia Pająki pojechali zobaczyć pobliską kopalnię. Kasia i Flonder oraz Gosia i ja postanowiliśmy przejść wąwóz. Wielkie pionowe urwiska skalne, a w dole płynący strumień robiły na nas wrażenie.
Nie chcąc jednak wracać tą samą drogą, zapragnęliśmy wspiąć się na szczyt Turdy i przejść granią. Nie było łatwo, ale widoki z góry co chwila wynagradzały nam zmęczenie.
To był niestety nasz ostatni dzień w Rumunii. Dalej ruszyliśmy w stronę Węgier w kierunku na Hajduszoboszlo. Po drodze dołączyli do nas Pająki i dalej razem pędziliśmy w stronę ciepłych wód.
Hajduszoboszlo, to przede wszystkim kompleksy basenów, które przyciągają masy turystów m.in. z Polski. Na polach namiotowych niemiło zaskoczył nas hałas i tłok. Następnego dnia niezbyt dobre wrażenia dopełniła jeszcze zimna woda w basenach „termalnych” ;) Wyjeżdżaliśmy stamtąd bez żalu.
W drodze powrotnej dopadła nas burza ... a deszcz towarzyszył już nam podczas całej trasy przez Węgry i Słowację aż do samej Polski.
W Zakopanem Marta i Pająk zamierzali spędzić resztę urlopu. Zatrzymaliśmy się z Flonderami na nocleg (koszt 1 nocy = koszt wszystkich noclegów w Rumunii ;) czyli "witamy w domu", skoczyliśmy na kolację do Watry, gdzie powrócił nam smak prawdziwej kuchni i aromat przypraw i zapachów. Następnego dnia na spacerze do doliny Strążyskiej pożegnaliśmy się z Martą i Pająkiem.
Ostatni fragment trasy do domu odbyliśmy bez niespodzianek. No może po za jedną – obyło się bez korków. Na wieczór dotarliśmy do domów.
Podsumowanie ...
Wyprawa Starym Fordem to nie jest zwyczajna wycieczka turystyczna. Nie ma nic wspólnego z wyjazdem zwykłym współczesnym samochodem. Można pojechać w to samo miejsce, nawet zobaczyć to samo ... ale nie da się tego samego przeżyć. Nasze Fordy stały się naszymi domami, jadalniami, sypialniami ... Słowo „wyprawa” nabrało swojego prawdziwego znaczenia. Wrażeń jakich doznawaliśmy pokonując kolejne setki kilometrów w naszych wehikułach czasu, nie da się porównać z niczym innym. Takiego poczucia prawdziwej wolności życzę każdemu kierowcy starego auta! Romania libertate!